piątek, 28 grudnia 2012

Do siego roku!



Zniknęłam na ostatnie kilka miesięcy z internetowego życia. A to za sprawą zajęć z dziećmi, które pochłonęły mnie do reszty. Przygotowania, prowadzenie imprez, nowe scenariusze, poprawki do tego co już było i znów nowe dekoracje, nowe scenariusze...To wszystko sprawiło, że mogę zajrzeć tu na chwilę dopiero teraz i to też na krótko.
Za oknem odwilż. Świeci słońce, a ja czuję się, jakby zbliżały się święta wielkanocne. Po śniegu pozostał tylko gdzieniegdzie ślad w postaci brudnych, szarobiałych plam i wielkie, wszędobylskie kałuże. Dlatego postanowiłam dołączyć kilka zdjęć ze świątecznych zajęć, na których wyraźnie widać śnieg i nasze zwierzaki w mikołajowych czapkach oraz ciepłych,zimowych szalikach. Z tymi czapkami było trochę kłopotu, ale też i dużo śmiechu. Nasze zwierzaki próbowały zjadać je sobie nawzajem albo zrzucać z głów (najlepiej sprawdzały sie szaliki), a kiedy już starciły zainteresowanie nimi, pojawiły się rogi renifera z dzwoneczkami i wszystko zaczynało się od początku...




Przeniesienie się wiele lat wstecz, przygotowania przedświąteczne, pieczenie pierniczków, robienie zabawek ze słomy i z papieru to, jak się okazuje, wielka frajda dla dzieci i tych mniejszych i tych większych również;-)
 Dziękuję Wszystkim odwiedzającym mój blog, a w związku z nadchodzącym Nowym Rokiem 2013 chciałabym życzyć Wam dużo zdrowia, szczęścia, wiele miłości oraz spełnienia marzeń. 
I ...Do siego roku!


niedziela, 2 września 2012

Spacerkiem po okolicy



Wieczory chłodne, w powietrzu czuć już nadchodząca jesień. Dziś zaobserwowałam pierwsze babie lato. Podobno pojawia się dopiero w połowie września...
Dzisiejszy post - króciutko, informacyjnie, bo u nas jak zwykle pracowicie. Opracowujemy jesienne scenariusze zajęć i przygotowujemy się do kolejnego sezonu wycieczkowego :-)
Nasze owcze stadko powiększyło się o 4-miesięczną owieczkę pomorską i 3-miesięcznego tryka merynosa barwnego. Ponieważ od dawna jesteśmy wielbicielami powieści Henninga Mankella maluchy otrzymały nazwy: Linda i Stefan. Linda jest odważna, a Stefan chowa się najczęściej i chodzi za nią ślad w ślad, co widać zresztą na zdjęciach.

Zdenerwowana Linda tupie nogą, a Stefan chowa się za nią.


Mały baranek czuje się jeszcze nieswojo.

Stefan

Linda

Maleństwa są bardzo zainteresowane naszą kotką (na plocie), a ona nimi.

Nasza Frida uwielbia bawić się z owcami.

Owieczki zgotowały Lindzie i Stefanowi całkiem ładne przyjęcie, tylko Lisa trochę przeganiała nowych lokatorów. Zanim przyzwyczają się do nas i do szkolnych dzieci minie trochę czasu. Mały merynos ma wełenkę zupełnie inną niż nasze owce pomorskie, choć jeszcze jest malutki i dopiero później będzie widać to lepiej.
W hoteliku psów już niewiele, w związku z tym wybraliśmy się na krótką wycieczkę po okolicy.
Niestety, nie udało nam się sfotografować wielu miejsc, ze względu na aparat, który odmówił nam posłuszeństwa. To, co zdołaliśmy uwiecznić naszym starym aparaciskiem, pokazujemy, o reszcie pokrótce opowiem, bo te miejsca zasługują na to.




Mieszkamy bliziutko Nawry, wsi atrakcyjnej turystycznie, w której na uwagę zasługuje mały kościół gotycki, o którym pierwsze wzmianki pochodzą z pocz. XIVw. Budowla została przebudowana w XVII i XVIIIw. Obecnie jest remontowany. W kościele znajduje się cudowny obraz Matki Boskiej (podobno ma moc uzdrawiania), który z niewoli moskiewskiej przywiózł ze sobą ówczesny właściciel Nawry - Bernard Kruszyński w 1619 roku. W Nawrze na uwagę zasługuje również pałac wraz z ogrodem, a właściwie pozostałościami po nim i piękne stare drzewa. Wzniesiony był na przełomie XVIII/XIXw. Po wojnie stał się siedzibą PGR, a teraz niestety to ruina (krążą pogłoski, że ma być odrestaurowany). Podobny los w naszym kraju spotyka wiele ciekawych historycznie i architektonicznie budynków, które powoli popadają w ruinę. I jeszcze jeden obiekt zasługujący na uwagę to klasycystyczna knajpa z końca XVIIIw., która niegdyś udzielała schronienia wielu podróżnym, w tym kilku wybitnym osobistościom.
I jeszcze jedna ciekawostka. Z naszej drewnianej ambony możemy obserwować miejsce nazywane przez okolicznych mieszkańców szańcem szwedzkim. Mieści się po drugiej stronie rzeczki Fryby i znajduje się bliziutko naszej łąki. Tak naprawdę znajdował się tam wczesnośredniowieczny gród warowny, potem wykorzystany jako obozowisko przez Szwedów. A oto zdjęcie na dowód:



Jeśli ktoś znajdzie się kiedyś w okolicy, w której mieszkam, serdecznie zapraszam. Mogę posłużyć za przewodnika:-)
I jeszcze zdjęcia z pieczenia chleba. Nasz aparat już wtedy prześwietlał nam zdjęcia. Wybrałam tylko kilka spośród nich.





Oczywiście nie może zabraknąć zdjęć naszych ukochanych zwierzaków.


A to zdjęcie chleba upieczonego na dożynki przez nasz „kulinarny cud”, panią Edytkę :-) Oczywiście na prawdziwym zakwasie.




niedziela, 26 sierpnia 2012

Z myśli poskładane

 Nasze pierwsze żniwa


Mieszkając na wsi, człowiek ma szansę obserwować matkę naturę z bliska, przyglądać się życiu z innej strony. Ludzie przez tysiąclecia poukładali sobie, podporządkowali przyrodę wedle swoich potrzeb, a jednak w warunkach kiedy ma się tak bezpośredni i bliski kontakt z ziemią wyraźnie widać, jaki człowiek potrafi być maluczki w obliczu zaskakującej nas wciąż mateczki natury i chyba życia w ogóle. Oprócz tego, że potrafi nas mateczka nasza obdarzyć hojnie dobrem wszelakim (w postaci tych na przykład uprzykrzonych ogórków – chociaż obawiam się, że to już przejaw nadludzkiej złośliwości), od czasu do czasu daje nam się porządnie we znaki. Weźmy na przykład ;-) drogi zimą zasypane śniegiem, upiorne upały, ciągłe deszcze, grzmoty, burze, trąby powietrzne (patrzcie: okolice Świecia, zresztą całkiem blisko miejsca, w którym mieszkamy) i jeśli to nie dotknęło nas bezpośrednio, bardzo osobiście, to jeszcze pół biedy. Od zawsze uważałam, że na wsi życie jest bardziej prawdziwe niż w mieście, cokolwiek to miałoby oznaczać.  
Za oknem deszcz (już drugi dzień) i myśli biegną w różnym kierunku. Może przygotowują się na przyjęcie jesieni i zimy, a może to po prostu moje obawy przed nowymi, dalszymi zmianami w naszym życiu...
Przeglądając ostatnio posty moich internetowych znajomych stwierdziłam, że ich też życie nie oszczędza. Jednak w świecie zwierząt, zobaczcie sami, wszystko przebiega prościej. Przynajmniej tak to wygląda.




Wracając do świata zwierząt właśnie, obiecałam pewnej miłej osobie :-), że zamieszczę zdjęcia naszych kurek i je opiszę, a ponieważ wiem, że wiedza na temat historii kur czubatych w Polsce jest niewielka, poczuwam się do obywatelskiego i patriotycznego zarazem obowiązku (no, no...jako zapowiedź brzmi nieźle) poświęcić im trochę miejsca w tym poście. Odbiegam więc na chwilę od samoudręczenia myślowego i umieszczam poniżej efekt moich konstruktywnych skądinąd myśli!
Pierwsze kury czubate przywędrowały do Polski już w okresie wczesnego średniowiecza z południowej Rosji. Niegdyś zasiedlały licznie dwory i podwórza wiejskie. Potem wyemigrowały do Niemiec, Holandii, Anglii i Włoch (oczywiście nie same). Na całym świecie kurki czubate nazywano polskimi. Dopiero po kongresie hodowców drobiu w Dreźnie w 1869 roku nazwano je kurami padewskimi. Polski nie było wtedy na mapie. Obecnie już tylko gdzieniegdzie można znaleźć pojedyncze egzemplarze, na podstawie których odtwarzane są rasy naszych kurek czubatych. Wciąż trwają prace hodowlane nad nimi. Rasy kurek , w których posiadaniu jestem :-) to: czubatki polskie brodate, czubatki bezbrode i dworskie. Istnieje kilka opracowań poświęconych tym kurom. Można do nich dotrzeć, chociażby przez internet. Powstaje też książka na ten temat (autorka jest mi znana osobiście, więc trzymam rękę na pulsie i jak tylko praca będzie wydana, dam znać osobom zainteresowanym). Cieszę się, bo jest nadzieja na wzrost świadomości u dzieci, młodzieży i ...czy ja wiem, może starszego pokolenia. Proszę, proszę okazuje się, że nie tylko zielononóżka naszym polskim dobrem narodowym jest!
Tak więc, kury czubate to nasze najstarsze kurki polskie! Ciekawie jest, mieć taki kawałek historii w kurniku albo na podwórku. Ciekawie i pięknie, oczywiście!

To właśnie czubatki dworskie barwy kuropatwialnej  


To nasze dwa Alberty, koguty czubatki dworskiej.  Na głowie grzebień różyczkowy i prześmieszny czub.  



Jeden z nich jest podporządkowany i zachowuje się jak kura. Ale oczywiście jest bardzo dumny, jak zresztą wszystkie czubatki dworskie. W końcu to ptasia arystokracja!

To Damroka i Malwina - obie czubatki polskie brodate rzadkiej złotej barwy z czarną obwódką (czarno łuskowane). Są bardzo towarzyskie i milusie. Dzieci za nimi przepadają. Same pchają się na kolana, ramiona i na co się tylko da.


Białoczuby polskie, czyli czubatki polskie bezbrode.

Po informacjach przyszedł czas na moje obserwacje :-)). Otóż kogut Albert, ten który włada całym stadem, zachowuje się względem mnie całkiem, jakbym była kurą, a raczej taką kurą -matką, bo darzy mnie większym szacunkiem niż cały swój harem. Gdy oddalę się od stadka podchodzi do mnie i coś tam mówi po swojemu. Zapewne chce mi przekazać bardzo ważną informację albo po prostu mnie karci. Napina się przy tym i pręży, czasem tłucze skrzydłami i stroszy piórka, momentami gdacze jak szalony. Dziobać by mnie nie śmiał. Uspokaja się wyraźnie, kiedy podchodzę do pojemnika z jedzeniem i jak reszta kur jestem w końcu na swoim miejscu ;-))
Nie wiem, czy dobrze interpretuję jego zachowanie. Koniec końcem jestem dopiero początkującym hodowcą kur. Może ktoś z Was ma podobne doświadczenia?
Osoby, które śledzą mój blog wiedzą, że oprócz hoteliku dla zwierząt prowadzimy również zajęcia edukacyjne dla dzieci. Podczas tych zajęć ich uczestnicy mają bliski kontakt ze zwierzętami, dotykają je, głaszczą, karmią, doją. Najczęściej tak to im się podoba, że zapominają o bożym świecie, jednak zawsze wtedy staramy się przekazać im nasz stosunek do całego zwierzyńca oraz przemycić trochę z historii naszych rodzimych, polskich ras zwierząt gospodarskich. Mam nadzieję, że coś im w tych  dziecięcych główkach pozostanie.


No właśnie. Niedługo zajęcia powinny znów ruszyć pełną parą. Psiaków w hotelu ubywa. Zbliża się koniec wakacji. Pokoje dla agro gości przygotowane, stoją w pogotowiu. I wypadałoby mi się cieszyć, że są tacy, którzy chętnie nas odwiedzą, że póki co udaje nam się na razie wiązać koniec z końcem, utrzymywać to nasze ukochane gospodarstwo i cały inwentarz razem wzięty, ale jakoś... nie mam siły, tak jestem zmęczona. Marzy mi się kilka dni odpoczynku, takiego nicnierobienia...


Mija kilka lat odkąd zaczęliśmy budować tę naszą utopię, wyspy szczęśliwe. Nie wiem, czy i komu one w końcu szczęście przyniosą, ale wiem na pewno że nie chciałabym i nie mogła wrócić już do tzw. cywilizacji. Przejadła mi się ona i zbrzydła zupełnie, wraz ze swoim fałszem i zakłamaniem wszelakim. Szkoda, że nawet tutaj na tym naszym końcu świata człowiek też na zawsze musi pozostać niewolnikiem pieniądza. Kiedy ktoś mówi mi o wolności i o tym jak zazdrości, tego co robimy i gdzie mieszkamy, czasem chce mi się płakać i krzyczeć jednocześnie...
No cóż! Lepiej skończę wcześniej, bo napiszę coś, czego potem będę żałować. Myśli biegną w szalonym tempie, a nasza utopia czeka. Trzeba ją nakarmić, napoić, wyprowadzić na spacer, a potem jeszcze rozreklamować, żeby zarobiła na swoje utrzymanie!